Przez siedem wspaniałych dni (podczas których zużyte zostały dwa plastry) jedliśmy, czytaliśmy, tańczyliśmy i, pomimo że czasem morze było wzburzone, moja żona, niczym stary wilk morski, nie miała żadnych objawów choroby morskiej. Przybiliśmy z powrotem do Nowego Yorku opaleni (lekko – patrz rozdział 18. o niebezpieczeństwie przebywania na słońcu), czując się dobrze i świeżo. Udało się! Nie tylko to przetrwaliśmy, ale przyjemnie spędziliśmy czas, podróżując statkiem po oceanie. Następnego dnia wróciłem do pracy, a żona do swojej szklarni i orchidei. Około czwartej po południu zatelefonowała do mnie. „Nie czuję się najlepiej.” – powie-działa. „Nie uwierzysz. Czuję się tak, jakbym miała chorobę morską. Mam lekkie zawroty głowy i mdli mnie. Nie mogę znieść widoku jedzenia, a nawet myśli o nim. Moggę tylko leżeć z zamkniętymi oczami. Pamiętasz naszą pierwszą podróż statkiem? (Czy pamiętam? Chyba żartowała!) To tak, jakbym miała chorobę morską na lądzie”. „Nie bądź śmieszna. Nikt nie ma choroby morskiej na lądzie” – odpowiedziałem. „To na pewno wina kawioru, który nam podano wczoraj wieczorem. Nie można ufać niczemu, co Ayatollah przysyła nam ostatnio z Iranu. Weź 10 mg Compazine [w Polsce ratowalibyśmy się Chloropernazinum], Za kilka godzin poczujesz się lepiej”. Ale tak się nie stało. W rzeczywistości objawy utrzymywały się u niej prawie przez cztery dni. Szczerze mówiąc, nie wiedziałem, dlaczego, chociaż brałem pod uwagę możliwość skutków odstawienia skopolaminy. W każdym razie, gdy żona poczuła się lepiej, zapomnieliśmy o całej tej historii. Latem 1984 roku postanowiliśmy wybrać się w następną podróż statkiem, tym razem trochę dłuższą, po Morzu Śródziemnym.
Nowe Komentarze